Wsiadając do autobusu jadącego z Zenghou do Shaolin byliśmy szczęśliwi, że udało się nam, poza sezonem, znaleźć jakiś środek komunikacji, który mógł nas zawieźć do tej kolebki chińskiej kultury. W styczniu jeździ tam bowiem jeden autobus, który wyrusza rano, po prawie trzech godzinach jazdy dociera do celu, czyli na ogromny, wybetonowany parking pełen busów i samochodów oraz budek drewnianych, gdzie sprzedawany jest każdy możliwy kicz, jaki zakupią turyści. Autobus stoi na tym parkingu kilka godzin po to, aby po południu zabrać kilku zbłąkanych turystów, takich jak my, z powrotem do cywilizacji.
Już na parkingu zapaliła nam się lampka ostrzegawcza. Zastanowiło nas to, że w środku Niczego, otoczonego niezbyt wysokimi, ale za to malowniczymi górami, znajdują się budki z wieloma komercyjnymi rzeczami. Co prawda, większość z nich o tej porze roku była zamknięta, ale to nie zmienia faktu, że b y ł y! Nowiutkimi, szerokimi schodami weszliśmy na górę i podążając dalej za znakami – w języku angielskim, ( co się w Chinach nie zdarza często) skierowaliśmy się do kas, które znajdowały się na końcu dużego, również zupełnie nowego placu. Na początku przywitał nas monstrualny pomnik mnicha z Shaolin, w typowym stroju, który góruje nad całą okolicą. Kawałek za pomnikiem zobaczyliśmy kamień, z namalowanymi po chińsku napisami, przy którym chińscy turyści robili sobie zdjęcia… długo i namiętnie. Po bokach placu stały plastikowe figurki kotków, które przyjęły różne pozycje w walkach, ubrane w żółte kombinezony. Figurki są naturalnej wysokości człowieka. Byliśmy, co najmniej zdegustowani, ale powoli docierało do nas, że najlepsze dopiero przed nami. I nie pomyliliśmy się wcale.
Zaraz po wejściu na teren klasztoru przywitały nas dziesiątki elektrycznych meleksów, które za drobną opłatą, dowożą turystów pod klasztor i wszystkie najważniejsze punkty okolicy. Ludzi, na szczęście, było o tej porze roku jak na lekarstwo, co jednak nie pozbawiło nas wrażenia, że zamiast w Shaolin jesteśmy na jakimś hollywoodzkim planie filmowym. Wszystko nowe, kolorowe, sztuczne, plastikowe… jak na razie przynajmniej; wszystko typowo po chińsku tandetne. Wzdłuż szerokiej alei, wyłożonej kostką chodnikową znajdują się ławeczki, które podpierane są przez figurki mnichów. Wszystko nowe. Kawałek za wejściem na teren klasztoru znajduje się hotel, w którym ci, którzy nie zdążą zobaczyć wszystkiego w jeden dzień albo chcą poczuć trochę dłużej niezwykłą atmosferę tego miejsca, mogą się przespać. Na terenie klasztoru, oprócz samych budowli, można też zobaczyć ‘Las Pagód’, grotę, w której kontemplował Batuo czy wjechać kolejką linową w góry i podziwiać niesamowite widoki. Oczywiście wjazd jest płatny. Cały obszar jest ciekawy dla turysty, jednak Las Pagód jest miejscem magicznym, niezwykle ważnym dla historyków chińskiego malarstwa i rzeźby. Tutaj pochowani są mnisi najbardziej zasłużeni dla klasztoru. Ich skremowane szczątki znajdują się w imponujących stupach- pagodach, których jest tu ponad 200. Są to wysokie, kamienne konstrukcje z inskrybowanymi, ważnymi tekstami poświęconymi średniowiecznym dziejom buddyzmu.